Otwierając oczy widzisz otwarte drzwi helikoptera. Po chwili
spędzonej na dumaniu dociera do ciebie dźwięk śmigła, który tak bardzo starałeś
się wygłuszyć siłą woli. Na próżno.
„Cholera, nie zniosę tego dłużej” - myślisz w duchu. Zapala
się zielona lampka. Wreszcie, kurwa. Zabierasz spadochron. Garść granatów.
Karabin i magazynki. Dziewiątkę na zaś. Bez zbędnych ceregieli rzucasz się w
otchłań.
Uwielbiasz to uczucie, gdy wiatr napiera na twoja twarz tak
mocno, ze wciska twoje gałki oczne wgłąb czaszki. Przymrużasz oczy i powoli
dostrzegasz ląd. Jeszcze trochę… jeszcze trochę chcesz poczuć tej adrenaliny. W
końcu odpalasz spadochron. Wiatr ustaje. Nie jest już tak agresywny, a ty masz
chwilę by rozejrzeć się po tropikalnej wyspie, na którą cię wysłano. Robi
wrażenie… Po chwili opadania lądujesz w strefie zrzutu. Idealnie. Jak zawsze.
Jednakże nie masz czasu na podziwianie widoków czy kontemplowanie swoich
dokonań. Zewsząd nagle otacza cię lokalna milicja, która jakby oczekiwała
twojego przybycia… Uśmiechasz się lekko, posyłasz w ich kierunku parę granatów
oraz serię z karabinu. Napastnicy giną od twojej radykalnych argumentów.
Kradniesz jeden z motocykli pozostawionych przez nich i uciekasz byle przed
siebie. Dlaczego? Just Cause.
Nie było chyba gry, która tak bardzo podzieliłaby
Internetową społeczność. Najnowszy Just Cause 3, z jednej strony jest
najbardziej efekciarską i satysfakcjonującą grą, jaka wyszła do tej pory, z
drugiej jednak jej blask zostaje przyćmiony przez problemy z kompatybilnością
czy monotonnością rozgrywki… jednakże, ja nie o tym. Przynajmniej nie tym
razem. Cofnijmy się o prawie dekadę wstecz… Xbox 360 zdobywa serca graczy
kosztem zaskakująco cienkiego Playstation 3, Rockstar traci miliony dolarów na
aferze związanej z modem Hot Coffee, a Avalanche Studios prawie popełnia
samobója produkując Just Cause. Koniec końców, wyszli na prosta. Choć było
blisko. Jak blisko? Przekonacie się po lekturze.
Pierwszy Just Cause opowiada nam historię Rico, który ma za
zadanie obalić reżim prezydenta wyspy tropikalnej o nazwie San Esperito. Od
misji do misji, od zadania do zadania… Brzmi banalnie prawda? Gra jest
sandboxem. Nie mamy z góry nałożonego celu rozgrywki. Dziś jest to norma.
Prawie każda gra akcji posiada otwarty świat… lecz dziesięć lat temu tylko
nieliczne gry decydowały się na taki manewr. Ograniczenia sprzętowe nie
pozwalały zachować odpowiedniego balansu między posiadaniem ciekawego otwartego
świata i jednocześnie równie interesującej i dopracowanej rozgrywki i
nielicznym się udawało znaleźć idealny kompromis. I Just Cause zawiódł. W obu
aspektach. Mamy, bowiem do czynienia z grą, która posiada ogromny świat. Jak na
możliwości konsol z ery Xboxa i PS2 jest to świat wielki. Lecz niestety – wieje
nudą. Nie żeby graficznie odstawał zbytnio, choć o tym dokładniej jeszcze
wspomnę, ale krajobrazy, miasteczka czy tereny są po prostu biedne. Nie ma
zbytnich urozmaiceń, nie ma wiele unikalnych budynków. Przerost formy nad
treścią. Naprawdę, nie potrzebowaliśmy mapy wielkości dwóch stanów San Andreas
z GTA o tym samym tytule. Duże przestrzenie nie są problemem… jeśli mechanika
gry pozwala je wykorzystać. GTA: SA znalazło balans – Okej mamy dużą na pozór
mapę, ale jak wsiądziesz w auto i pojedziesz autostradą objedziesz cały stan w
kilkanaście minut. Dlatego że po pierwsze, mapa wcale nie jest taka wielka, po
drugie jeździ się całkiem przyjemnie… w Just Cause mamy mapę za wielką i za
pustą. Oraz pojazdy prowadzą się fatalnie! Są zbyt sztywne, za wolno
przyspieszają, nie dają w ogóle przyjemności z jazdy. Pamiętacie jak w GTA:SA z
przyjemnością bawiliście się w kaskaderów, obnażając fizykę gry wylatując
motocyklem na dwadzieścia metrów w górę? Zapomnijcie o czymś takim w Just
Cause, z przykrością musze stwierdzić, że gra ze swoją fizyka oscyluje gdzieś w
granicach obecnego zalewu tanich symulatorów koparek, wózków widłowych,
śmieciarek czy cokolwiek, co wyszło spod ręki autystycznych niemieckich
programistów. Mówiąc to, nie mam na myśli wszystkich środków transportu, bowiem
sterowanie łodziami jest jednym z najlepszych, które widziałem w jakichkolwiek
gra – płynie się po prostu bardzo dobrze. Również pojazdy latające nie są
udręką, ale co z tego, jak żeby dostać do nich swobodny dostęp, trzeba przejść
kawał gry, a pojazdy naziemne są smutną koniecznością.
Czemu wiec Just Cause zawodzi? Bo jest tak bardzo różny od
genialnej moim zdaniem dwójki, jednocześnie… szalenie mało oryginalny. Gra jest
monotonna do bólu. I nudna. Misje, które robimy zazwyczaj opierają się na
zasadzie: dotrzyj do miejsca rozpoczęcia misji, następnie dotrzyj do punktu
kontrolnego misji, zacznij misję, czyli zabij wszystko, co się rusza, ucieknij
sam, ewentualnie z jakimś więźniem do punktu kontrolnego i udaj się na miejsce
podsumowania. I nasuwa się pytanie: czemu przy tak badziewnej fizyce jazdy,
musimy 70% czasu misji spędzać za kółkiem? Okej, gdyby to jeszcze dawali nam
jakiś pojazd. Ale nie, masz miejsce rozpoczęcia misji dwa kilometry stąd, radź
sobie. Och, zabiłeś wszystkich? Dotrzyj do miejsca sprawozdania, trzy kilometr
dalej. I tak wiem, mamy do wybrania system zrzutu, ale nie mamy do niego
dostępu z początku gry. To męczy. Szczególnie, że walki również nie są jakieś
efektowne. Ot, mamy kilka beczek z benzyną, kilka materiałów łatwopalnych, które
możemy wysadzić podczas losowego strzelania we wszystkich. I to wszystko. Gra
nie stara się wprowadzać niczego nowego do utartych schematów, mało tego, ucina
te, które funkcjonowały prawidłowo!
Graficznie jest biednie. Ja wiem, że Xbox to maszyna, którą
nowoczesny smartfon zjada na śniadanie, ale przecież wychodziły na nią takie piękne
tytuły jak Fable, Dead or Alive 3 czy Ultimate, Forza… A zanim Microsoft
postanowił wypuścić wcześnie swojego Xboxa 360, pierwsze wersje beta Dead Space
czy Gears of Wars odpalane były właśnie na poczciwym Xboxie. Więc nie ma
usprawiedliwienia, ze gra wygląda aż tak słabo. Tereny są puste, tu jakieś
drzewka, tam jakies domki… zero urozmaiceń. Wybuchy są średnie, odbicia w wodzie
widziałem lepsze w 2001 roku, pojazdy również nie zachwycają. Myślę, że
najwięcej mocy poszło w geometrię terenu. Tak, to nie żart. Ciągle mamy jakieś
góry, pagórki, wzniesienia czy opady… ciężko znaleźć jeden równy kawałek
terenu. Czy te detale potrafią zeżreć mocy na tyle, by gra musiała zostać
obcięta z innych elementów by działać płynnie? Pewnie nie, ale zawsze to jakieś
usprawiedliwienie.
Udźwiękowienie… o boże, udźwiękowienie! Podczas swobodnej
jazdy mamy jeden i tylko jeden zapętlony nieskończenie dziwny bit. Odgłosy
broni, wybuchów są okej, w porządku, dialogi zdubbingowane prawidłowo, ale ta
cholerna „muzyka” sprawia, że chciałem sobie wyrwać bębenki uszne drutem
kolczastym! Dobrze, że da się ją wyłączyć.
Więc czemu mimo tylu wad Just Cause spłacił się na tyle, bo
jego twórcy mogli wytworzyć perfekcyjny wręcz sequel? Być może wielkość mapy.
Jeśli odblokujemy helikopter każdy kawałek świata gry możemy zwiedzić od ręki,
bez potrzeby przechodzenia żmudnych misji. A świat jest wielki i ciekawie
zrobiony. Detale rażą, ale ogół jest dość dobrze zaprojektowany. Być może
mechanika gry, wszakże przeciwników posyła się do piachu bardzo wygodnie, nie
czuć, by gra była sztywna. Szkoda tylko, że spartaczyli tak bardzo pojazdy lądowe,
które na początku gry są niezbędnym środkiem transportu.
Czy gra może się dziś podobać? Absolutnie nie. Mechanika się
zestarzała i w porównaniu do genialnej dwójki i niemal perfekcyjnej trójki moim
zdaniem skok jakościowy jest większy od tego, jakie zrobiło GTA V w porównaniu
do GTA III. Czy gra mogła się podobać 10 lat temu? Z braku dobrych i dużych sandboxów,
dla kogoś, kto po prostu chciał się pobawić grą… być może? Choć wtedy wyszedł o
wiele lepszy sandbox o nazwie Scarface, gdzie pojazdy zachowywały się tak jak
powinny, gra miała bardzo dobrą grafikę, oraz wprowadzono wiele ciekawych
opcji, których brakuje w grach do dziś. No i grało się samym Tonym Montaną. A pierwszy
Just Cause? Zostanie zapomniany ze względu na dwa wybitne sequele. I może
lepiej niech tak zostanie.
Grywalność – 7
Grafika – 7
Dźwięk – 4
Ogółem – 6
Grafika – 7
Dźwięk – 4
Ogółem – 6
Ogólna ocena nie jest
średnią arytmetyczną reszty poszczególnych ocen, a raczej subiektywną oceną
recenzenta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz